Mozzarella a sprawa polska.

Dla każdego Polaka flaga narodowa jest czymś oszałamiającym. Gdy tylko rozpościernie się (mój neologizm) jej dwutłowy płacheć i zafurkocze ponad głowami, łza staje Polakowi w oku, a w uchu pojawiają się dźwięki Wielkiego Poloneza Szopena i mickiewiczowska strofa:

Ale o krwi tej, co się świeżo lała
O łzach, którymi płynie Polska cała…

Tu trzeba przeskoczyć kawałek i przeczytać dalej…

O Matko Polsko! ty tak świeżo w grobie
Złożona – nie ma sił mówić o tobie!

Bo każde polskie dziecko wie, że ojczyzna nasza zdobyta krwią i blizną, inaczej nie byłaby ojczyzną, a ojczyzna cierpi, gdyż jest w grobie. I każde polskie dziecko wie, że biel w polskiej fladze symbolizuje dobro i czystość dążeń narodu polskiego do kraju własnego, a czerwień to dostojność i majestat władców polskich, dumnie patrzących na wierzbę. Biel nasza jest symbolem czystości, lojalności, pokory i szlachetności – nawet w Radomiu! A czerwień oznacza miłość, dzielność, żarliwość i poświęcenie, które jak lawa gorąca tli się pod skorupą podłości. Takie znaczenie mają kolory polskiej flagi oraz jeszcze takie, że czerwone maki pod Monte Cassino czerwieńsze były bo spolskiej wzrosły krwi. (Nie, nie ma tu błędów w pisowni, tak to się pisze.)

No i w ten naturalny sposób historia nasza przenosi nas z ziemi polskiej do włoskiej, czyli w stronę przeciwną do hymnu narodowego (skomponowanego w warstwie lirycznej przez obywatela Wybickiego), który ma najpiękniejszą melodię wśród wszystkich hymnów światowych, co potwierdziły ekstensywne badania muzykologiczne, prowadzone przez wybitnych specjalistów z Instytutu Pamięci Narodowej w Białymstoku (choć muzykologia nauką nie jest). W tej włoskiej ziemi, gdzie mało co rośnie, zaczynamy zwiedzanie podłych włoskich ruinek odgrzebanych z popiołów Wezuwiusza w miasteczku położonym nieopodal Neapolu, o niepoważnie brzmiącej nazwie Pompeje. Nic tu nie jest takie jak w Polsce – od razu rzuca się to w uszy i oczy, więc często będziemy musieli powstrzymywać się od śmiechu. Jesteśmy tu wśród tłumu ciekawskich pielgrzymów z całego świata, którzy z jakiegoś powodu wolą to niż zwiedzanie Zamościa, choć w Zamościu wszystko stoi i jest ładnie odnowione wokół rynku. Tu zaś gołe ściany, krzywe ulice i ani jednego dachu, co w Polsce już nie przechodzi, ale w sumie robi to miłe wrażenie, nie można powiedzieć. Zaraz do tego przejdę, zaznaczę jeszcze tylko, że melodia hymnu polskiego nie ma ustalonego autora, co każe się domyślać, że została ona narodowi przekazana wprost z nieba za wstawiennictwem św. Andrzeja Boboli, który wszystko to przewidział już w siedemnastym wieku, zanim Ruskie go zamęczyły i wyrwały mu język, dlatego jego ciało się nie rozkłada w trumnie i można je zobaczyć w Warszawie przy ulicy Andrzeja Boboli. Oczywiście nie omieszkałem się tam wybrać i paść na kolana przed wielkim owym wieszczem i patriotą polskim, który hen hen lat temu przewidział, że nie doświadczy Polska niepodległości zanim jego ciało nie powróci do ojczyzny, co na szczęście stało się w 1918 roku na moment przed przybyciem Paderewskiego. (Tu znowu zresztą słyszymy hymn i widzimy flagę, zwiastującą polską jutrznię narodową.)

Zrobiwszy tę dygresję, przejdę do meritum tego naukowego eseju, które dane mi było usłyszeć własnousznie właśnie w Pompejach, gdy podczepiłem się na moment do wycieczki oprowadzanej przez przewodnika, gdyż na bilet w takiej opcji jako turystę z Polski nie było mnie rzecz jasna stać. Drożyzna jest jedną z cech kultury włoskiej. No i ów przewodnik, nieduży zabawny człowieczek wyglądający jakby wyszedł z solarium, został w pewnej chwili zapytany, co oznaczają kolory na fladze Włoch, która składa się, przypomnijmy, z zieleni, bieli i czerwieni – czyli trochę jak nasza, tylko z niepotrzebną komplikacją. Na co ów człowieczek przystanął jakby zaciekawiony pytaniem i oświadczył po angielsku, że Włosi są bardzo dumni z symboliki ich flagi narodowej, gdyż jej kolory oznaczają rzeczy dla każdego Włocha najważniejsze, za które każdy Włoch natychmiast odda życie, gdyż bez nich żaden Włoch nie przeżyje nawet dnia. Wstrzymaliśmy na chwilę oddechy i wbiliśmy zaciekawione spojrzenia w małego człowieczka – także ja, choć moja ciekawość była na gapę. Mały człowieczek najwyraźniej docenił tę dramatyczną chwilę ciszy, w której mógł roztoczyć przed nami tajemnicę swojej narodowej dumy i oświadczył co następuje: zielony to świeża bazylia, czerwony to pomodoro San Marzano, a biały to Mozzarella di Bufalla! Cała wycieczka ryknęła śmiechem, śmiał się i mały człowieczek, który machnął ręką i krzyknął “andiamo!”, na co roześmiana wycieczka się oddaliła pozostawiając mnie samego na wyświechtanych latami kamieniach. Nie ukrywam, że oświadczenie włoskiego przewodnika zmusiło mnie do chwili refleksji: czyżby z tego dumni byli Włosi? Z pomidorów i mozzarelli!? I my za nich oddawaliśmy życie na stokach ich świętego klasztoru, gdzie do dziś maki rosną czerwieńsze!?

Niemniej na każdym kroku mojej włoskiej wycieczki miałem dowody tej właśnie dumy i co ciekawe, każdy spotkany przeze mnie Włoch wiedział dokładnie, z której mozzarelli jest najdumszy, oraz gdzie ją dostanę i zazwyczaj było to w sklepiku jego kuzyna. Każda taka mozzarella była “jedyną prawdziwą” mozzarellą, a nie jakimś turystycznym “spazzatura”. Bazylia natomiast rosła w ogrodach zaraz obok dojrzewających pomodoro, o czym przekonałem się, gdy w ślad za lokalnymi kotami zacząłem przeskakiwać kamienne mury i myszkować po neapolitańskich podwórkach. Nie raz nie dwa poczułem w powietrzu woń prochu, gdy strzelano do mnie z flint nabitych śrutem i drutem, zwanych w Neapolu “costruttore di pace”, lecz ja nie ustawałem w moich poszukiwaniach naukowych, gdyż przyświecała mi misja dotarcia do prawdy. Zdawało mi się, że jestem jej blisko, gdy zamawiałem w restauracjach pizzę z mozzarellą lub gdy w lokalnych sklepikach w dzielnicy Stella (Rione Sanita) odławiano ją dla mnie z solankowych dzbanów. Oczywiście zamieszkałem przy ulicy Via Carbonara, nie mogąc uwierzyć, że taka ulica istnieje. Śniadanie za śniadaniem, kolacja za kolacją przekonywałem się coraz dobitniej, że włoska duma narodowa naprawdę oparta jest na jedzeniu, a gdy pewien Włoch objaśnił mi, jak sprawy się mają z włoskimi rozliczeniami powojennymi, sprawa dopięła się prawie na ostatni guzik.
– Czy wiesz, że w czasie Wojny byliśmy po stronie nazistów i Hitlera? – zapytał mnie ni z gruszki ni z pietruszki, podczas gdy ja zatopiłem zęby w przygotowanej przez niego kanapce z buratą (to także rodzaj mozzarelli nadziewanej śmietaną), a że nie mogłem odpowiedzieć, on sam sobie odpowiedział:
– Ale Amerykanie nie mieli nam za złe, bo witaliśmy ich naszą pizzą!
Roześmiałem się, gdyż wyobraziłem sobie od razu, jak witamy Ruskich wyzwolicieli bigosem, a oni w zamian nie niszczą nam Gdańska, ale on zaraz spoważniał.
– Aby zrozumieć Włochy, jedź do mojego wujka, Alfredo Iemma, który robi najlepszą mozzarellę na świecie – co mówiąc wręczył mi karteczkę z adresem: 3 Contrada Torre Lupara, Pastorano – tylko uważaj na wuja Cesare, bo jest trochę pazzo i zawsze pod ręką trzyma flintę.

Z karteczką w ręku wynająłem skuter Piaggio 50 (jedyny, który nie wymaga prawa jazdy) i ruszyłem z rozwianym włosem w stronę Lupary, mając za plecami ponure cielsko Wezuwiusza, a po lewej stronie połyskujący srebrami rodowymi obrus morza Tyrreńskiego. Pięknie! myślałem, podśpiewując jednocześnie starą neapolitańską tarrantellę, której słów nie znam, gdyż zostały napisane w nieznanej mi gwarze. Po chwili na kamiennym murku wiejskiej drogi dostrzegłem siedzącą dziewczynę, która na mój widok zerwała się z kamienia jak motyl i zatrzepotała ręką. Jej roześmiane oczy wołały do mnie, bym się zatrzymał i zabrał ją ze sobą. Szczebiotała po włosku, co zrozumiałem doskonale, gdyż jej słowa wypowiedziane zostały w uniwersalnym języku miłości. Nie musiałem się nawet do końca zatrzymywać, gdyż ze sprawnością południowej małpki dziewczyna umieściła swoje gibkie ciało za mną na skuterze, prawie go nie obciążając. Anioł, pomyślałem.
– Basilica! – krzyknęła mi do ucha swoje imię, a ja odpowiedziałem jej prawie zgodnie z prawdą:
– Elvis!
Proszę wybaczyć to kłamstewko, ale po pierwsze, zawsze chciałem mieć tak na imię, a po drugie, uznałem, że potrzebuję naukowego pseudonimu, by role, jakie sprawuję podczas tej wycieczki nie mieszały mi się nadmiernie. Poza tym, spełnianie marzeń nigdy nie jest kłamstwem.

Pomknęliśmy dalej razem na chyżych nogach naszego rumaka produkowanego w mieście Pontedera w Toscanii, a ja zerkałem czasami na jej brązowawe uda wysuwające się spod lekkiego materiału sukienki, zwiewanego ciągle podmuchami ciepłego powietrza. Z czterech bogów wiatru, którymi w tych stronach są Boreasz, Notos, Zefir i Euros, najbardziej figlarną naturę ma wiejący z zachodu Zefir, podejrzewałem więc, że to jego sprawka. Z taką przewodniczką dotarłbym do wuja Alfredo Iemma niezwłocznie, lecz Basilica miała jeszcze chytry pomysł, by zatrzymać się w pewnym ustronnym miejscu wzniesionym ponad poziom morza, gdzie zgodnie z prymitywnymi przesądami jej kultury trzeba było spojrzeć na horyzont i się pocałować. Rzecz jasna, nie mogłem temu oponować, aby nie zranić jej uczuć oraz nie pogwałcić zasad lokalnej kultury. Zwyczaje te zabraniają bowiem dwojgu obcych ludzi podróżować na skuterze Piaggio wśród włoskich widoków bez wcześniejszego kontaktu fizycznego, który funkcjonaliści strukturalni tłumaczą potrzebą bliskości i poczucia bezpieczeństwa. Złamanie tego nakazu mogłoby spowodować całkowite usunięcie romantycznego czaru ze skuterów Piaggio, a to znowu mogłoby skutkować zubożeniem ikonografii kina romantycznego. Wyobraźmy sobie, jaką katastrofą byłoby odkrycie, że Piaggio są po prostu zwyczajnymi maszynami napędzanymi benzyną! Nie, absolutnie nie mogłem się stać przyczyną czegoś tak okropnego i gdy tylko Basilica podała mi swoje usta z wdzięcznością przyjąłem dar. Jako etnograf z chęcią opowiem jak taki pocałunek wygląda, oczywiście ze względu na nieubłagane prawa procedury naukowej, której jesteśmy sługami. No więc, że tak powiem, pocałunek w Campanii wygląda mniej więcej tak: mężczyzna siedzi na skuterze Piaggio zaparkowanym w punkcie, z którego rozwija się możliwie najwspanialszy widok na zatokę neapolitańską, natomiast dziewczyna siada na nim okrakiem w taki sposób, by owinąć go nogami i ramionami, sama znajdując się niejako tyłem do kierunku jazdy. Następnie odrzuca włosy do tyłu, by spadającej jej na twarz kosmyki nie zaplątały się w usta i przymyka oczy wydymając wargi w kierunku mężczyzny, on zaś przyciąga ją do siebie mocnym ramieniem obleczonym w rękaw lekkiej skórzanej kurtki, pachnącej tytoniem. Scena rozgrywa się w popołudniowym słońcu, gdyż w upale południa byłaby nie do zniesienia. Ich wargi się stykają, a czoło dziewczyny zgniata znajdujące się na nosie mężczyzny okulary przeciwsłoneczne marki Prada. Oboje zatapiają się w sobie licząc na to, że w okolicy czai się Helmut Newton i choć nie słyszą jego wskazówek, ustawiają się tak, by słońce najpiękniej przesiąkało przez jej włosy i dawało delikatne refleksy na obnażonych udach. Na myśl przyszła mi strofa Wergiliusza, który ostatnie swe lata spędził w tych okolicach:

A kiedy cię na łono swe przyjmie Dydona
Przy uczcie, gdy po winie jest w myśli weselej,
Całując wśród uścisków słodkich, wtedy przelej
W jej serce płomień skryty, zwodnicze twe wina!

Pod dom wuja Alfredo Iemma zajechaliśmy w godzinach popołudniowych, kiedy najlepszym pomysłem wydaje się lampka wina z krakersem i oliwkami (po głowie chodziło mi neapolitańskie wino ze stoków Wezuwiusza, zwane łzami Chrystusa). Basilica natychmiast rozpoznała ów dom i klasnęła w dłonie zeskakując ze skutera, gdyż to tutaj właśnie lata temu, jako mała dziewczynka goniła za bawołami. “Jakimi znowu bawołami”, pomyślałem z lekkim rozdrażnieniem, gdyż każdego mężczyznę nachodzi w końcu rozdrażnienie w kontakcie z kobietą, choćby była najpiękniejsza. Wuj Alfredo pojawił się w drzwiach prowadzących do uroczego włoskiego domu i ruszył ku nam machając ręką na powitanie, jakby się nas spodziewał. Czyżby mój kelner z restauracji w Neapolu nas zaanonsował? Nacisnął guzik na pilocie i ciężka brama poczęła się majestatycznie rozsuwać, a ja wjechałem na podjazd i pozwoliłem, by Piaggio płynnie roztopiło się w cieniu cyprysa.
– Wiem, wszystko wiem! – krzyknął wuj Alfredo i bez zwłoki poprowadził mnie na tył domu, gdzie umieszczone zostały budynki gospodarcze. – To tu skrywa się tajemnica naszego sera – mówił, a ja rozumiałem wszystko dzięki tłumaczowi Google, zresztą nie jestem w ciemię bity i od razu wyczułem zapach bydła. Wiedziałem rzecz jasna, że do tego kłębka musi prowadzić nić wysnuta z mozzarelli. Bywało się przecież na wsi! Wuj Alfredo miał własną hodowlę rogacizny na potrzeby swojej produkcji. Dostrzegłem szerokie betonowe rampy prowadzące w dół do zbiorników wodnych
– A jakże się do ciebie zwracać? – zapytał wuj Alfredo zanim rozsunął drzwi obory.
– Marcello! – odrzekłem zgodnie z dynamiką chwili i oczekiwaniami pani prof. Milewskiej, dla której to imię niesie wspomnienie najtkliwszych wzruszeń.
– A więc kochany Marcello! – wykrzyknął wuj Alfredo – Pokażę ci teraz, o co w tym wszystkim chodzi… – to mówiąc rozsunął ciężkie dźwirze i odsłonił przede mną wnętrze potężnej stodoły, którą wypełniała przeczuwana przeze mnie rogacizna. Jednak ku mojemu zdumieniu, nie były to krowy. Oniemiały egzotycznym widokiem wszedłem w cień budynku, by popatrzeć z bliska. W istocie była to rogacizna, ale nie taka jak w polskich oborach, a dużo bardziej wybujała, z rogami, z których Wojski mógłby wydobyć pieśń, wijącymi się wokół ich głów i jakby pod uszy.
– To nasze woły! – wykrzyknął znowu wuj Alfredo, który postępował za mną krok w krok, ciesząc się moim zdumieniem. Obok w podskokach sunęła Basilica, klaszcząca w dłonie z uciechy.
– Oh, amore mio, vorrei fare l’amore con te qui nel fieno, in mezzo ai buoi! – wykrzyknęła rzucając mi się w ramiona, ale tym razem odepchnąłem ją na bok, gdyż przesłaniała mi widok, a poza tym zupełnie nie zrozumiałem, co mówi. A więc to tak! – pomyślałem – Włosi oszukują! Zupełnie jak w piłce nożnej, ta nacja nie może się trzymać przejrzystych dla wszystkich zasad, tylko musi podstawiać woła w miejsce krowy.
– Woły, kurka wodna!? – wydukałem.
– Ano woły!
– Ale skąd woły!? – dziwiłem się, czując że rozgrywa się tu szwindel.
– No więc tutaj są różne hipotezy… – zaczął wuj Alfredo.
– Czyli kłamstwa… – wtrąciłem z przekąsem.
– Według Consorzio per la Tutela del Formaggio Mozzarella di Bufala Campana woły ​​zostały sprowadzone przez Normanów z Sycylii w, a na Sycylię sprowadzili je Arabowie. Tysiąc lat temu! Może jednak być tak, że prehistoryczny bawół europejski, Bubalus murrensis, czyli bawół wodny mógł pochodzić z Włoch.
– Tia… akurat!
– Czwarta teoria głosi, że bawoły wodne zostały sprowadzone z Mezopotamii na Bliski Wschód przez Arabów, a następnie wprowadzone do Europy przez pielgrzymów i powracających krzyżowców.
– A trzecia?
– Co trzecia?
– Trzecia hipoteza, bo po drugiej była od razu czwarta.
– Trzecia jest taka, że 2300 lat temu do Campanii sprowadził je rzymski generał Scipio Africanus zwycięzca Hannibala w bitwie pod Zamą.
– Yhm, jeszcze czego!
– Woły są po prostu dużo odporniejsze od krów, produkują ciekawsze mleko, bardziej tłuste, zawierające więcej białka, delikatniejsze w smaku. Taka krowa przy wołu wysiada. Nasza mozzarella bawola nosi znak towarowy mozzarella di bufala campana. W 1993 roku uzyskała status denominazione di origine controllata (DOC), a w 1996 znak towarowy otrzymał numer rejestracyjny 1107/96. W 2008 Unia Europejska przyznała mu chroniony status geograficzny i oznaczenie ChNP, czego nikt nie rozumie.
– Co to są za bzdury, wuju, ty się słyszysz!? – przerwałem mu prezentując właściwy naukowcowi sceptycyzm – po co te wszystkie kłamstwa!? Przecież musisz wiedzieć, że polska krowa jest najwspanialszym zwierzęciem mleczno-mięsnym na świecie i pozostaje pod opieką ojców cystersów ze Szczyrzyca?
Na te słowa wuj Alfredo zatrzymał się, syknął przez lekko zniszczone zęby i nagle wrzasnął na całe gardło:
– Cesare! Dawaj tu swoją armatę!
Zza winkla (zwanego w Polsce także węgłem) wyłonił się nagle mężczyzna na wózku inwalidzkim, pedałujący zawzięcie przez nierówności terenu i nadciągający najwyraźniej w naszym kierunku. Ponad głowami wołów dostrzegłem, że był już bardzo wiekowy, tak bardzo, że dałbym mu sto lat z okładem. Zamaszystymi ruchami popychał koła swojego wózka, uważając by nie zgubić leżącej na kolanach flinty.
– Alfredo, sto arrivando! – wysapał z daleka, a gdy na kawałku płaskiego udało mu się nabrać prędkości, chwycił flintę i wycelował w moją stronę. Z grubsza rzecz biorąc. Basilica chwyciła mnie za rękę i pociągnęła za sobą w stronę wyjścia. Rzuciliśmy się poprzez stado bawołów, roztrącając je w panice, kiedy wśród ich ryków rozległo się puknięcie z dubeltówki. Kurz z sufitu sypnął się nam na głowy, a przerażone zwierzęta poczęły miotać się wokół nas, jak stado rozwścieczonych os. Basilica wskoczyła na grzbiet jednego z nich, ciągnąc mnie za sobą. Poczułem pod pupą sprężone mięśnie wspaniale rozwiniętego bawoła i pomyślałem, że może w słowach Alfredo kryła się jakaś prawda. Wół dał susa ponad ogrodzeniem, a następnie rzucił się w poprzek basenu z wodą, by ponieść nas przez łąki kampanejskie w stronę morza Tyrreńskiego a potem dalej na zachód, ku nowym lądom. Trzymałem się kurczowo kibici Basiliki i modliłem się na głos, by pocisk z flinty wuja Cesare nie utkwił mi w plecach. Podejrzewałem bowiem, że może być to ukąszenie równie fatalne, jak pocałunek tarrantuli.

W ten sposób, niczym Herakles i Dejanira uprowadziliśmy woła z Lupanaru pilnowanego przez potwora Geriona, a gdy po wielu dniach podróży bez wiz i dewiz dotarliśmy wreszcie do Nowego Jorku, zaproponowałem, żebyśmy złożyli go w ofierze Zeusowi zgodnie z tradycją hekatomby. Basilica zaczęła coś tam marudzić, że nie jest to tradycja włoska, a grecka i w ogóle zrobiła się marudna, zapewne ze względu na zmęczenie. Gdy w porannym słońcu przyjrzałem się jej uważniej, dostrzegłem że straciła wiele ze swojego pierwotnego uroku – choć przecież Nowy Jork leży na tej samej szerokości geograficznej co Neapol. Proszę sobie sprawdzić. Nie mogła być to więc tylko wina światła. Tak to zazwyczaj bywa, tłumaczyłem sobie, jak się człowiek czymś we Włoszech zachwyci i chce to ze sobą zabrać do domu. Ani oliwa już tak nie smakuje, ani wino… ani Basilica. Postanowiłem więc zaprowadzić ją do dzielnicy włoskiej i wmieszać się w tłum, podczas gdy ona będzie zajęta oglądaniem świecidełek.

W wyniku haniebnej pomyłki wsiedliśmy w metro jadące w odwrotnym kierunku i zamiast w dzielnicy włoskiej wylądowaliśmy na Bronksie, gdzie Basilica miała swoich kuzynów, rodzinę Carciotto, prowadzących Dom Mozzarelli przy 187 ulicy. Orazio to tata, Carlo to syn. Nie są to ludzie jakichś wysokich lotów intelektualnych, ale wystarcza im to do robienia najlepszej – jak twierdzą – mozzarelli w Nowym Jorku, co Basilica potwierdziła, klnąc się na zmarłą babkę. Twierdzi też, że nie inteligencja zdobi człowieka, gdyż człowiek inteligentny potrafi być zdradliwy i niebezpieczny, jak chociażby Hitler. Dla niej liczyły się inne przymioty charakteru, a mianowicie życiowa zaradność, która pozwala mężczyźnie właściwie zająć się kobietą. W Neapolu nie zapomniano jeszcze nędzy zwanej mizerią, jaka stała się udziałem miasta tuż po Wojnie, a Basilica wiedziała czego muszą się chwytać dziewczęta w jej wieku podczas mizerii, i pokazała mi to dobitnie, gdy nikt nie patrzył. Okazało się, że dla Orazio i Carlo mozzarella była treścią ich życia. Pozwoliło nam to spędzić z nimi kilka dni bez podejmowania innych tematów. Po upływie tego czasu oświadczyłem im, że niestety będę musiał ich opuścić, gdyż pani prof. Milewska wymaga ode mnie podjęcia jeszcze wątków polskich w tej całej sprawie. Orazio zauważył, że wątek Polski pojawia się w hymnie włoskim, a ja zdziwiłem się, że Włochy mają hymn.
– Jak to, to wy macie hymn!? – zdziwiłem się – A po co?
– Żeby go śpiewać, gdy Azurri (czyli włoska reprezentacja w piłkę nożną) gra przeciwko Szwabom!
– Chwalebne! – rzekłem wstając od stołu, a mozzarella płynęła mi z uszu. Byłem już gotów porzucić ten zabawny narodek dumny z wszelkich prozaiczności, by zanużyć się wreszcie w pięknej prastarej polskiej kulturze, pełnej patetycznych doniosłości. Zauważyłem zdziwiony, że Basilica także się podnosi, choć myślałem, że zostanie, skoro odnalazła rodzinę.
– A ty dokąd? – zapytałem.
– Marsz marsz Dądrowski! Z ziemi włoskiej do Polski! – zaśpiewała i było po temacie.

Wielkim wysiłkiem woli i nie bez pewnych trudności, smagani wiatrem i słoną morską wodą, chroniąc się wzajemnie w ramionach, dotarliśmy do Doliny Chochołowskiej, gdzie ponoć można znaleźć ludzi prawdziwie zajaranych serem.
– Escuza – zagadnąłem – gdzie znajdę bacę robiącego oscypek?
– A w tym kieronku zaiwaniaj panoczku jakieś dwie godziny, a zaś prygaj na dym! – rzekła mi dziołcha niosąca po cztery kufle piwa w każdej dłoni, kierunek wskazując nóżką obleczoną w sznurowane kierpce. Poszliśmy więc w góry i pikna to była wycieczka, panoczku, choć męcząca. Kiedy po trzech godzinach doszliśmy do hali, na której pasły się owce, Basilica wskazała na małą chatynkę – właściwie sam daszek – wystający z traw po drugiej stronie hali, więc udaliśmy się w tę stronę przeskakując przez owcze placki.

Drzwi ustąpiły ze skrzypieniem, a w twarze buchnął nam ostry, duszący dym, przez który niewiele było widać. Próbowałem go rozegnać ręką, a gdy troszkę ustąpił, postąpiłem w przód po omacku, gdyż oczy mi łzawiły i generalnie straciłem humor. Basilica szła za mną cały czas mając na sobie włoski ludowy strój. Czułem, że jest piękna, gdyż nie mogąc jej widzieć, musiałem namacać ręką. W głębi chatynki dostrzegliśmy palenisko a przy nim jakby postać ludzką, jakby czorta schylonego nad wiadrem. Podeszliśmy bliżej, przykucnęliśmy bez słowa, nie chcąc przerywać mu roboty. Patrzyliśmy, jak wielką łapą obrywa kawałki sera z dużej kuli i wyciska je w drewnianych formach, kształtując z nich znane nam wszystkim Polakom kształty. Duma ogromna zaszarpała mym sercem i załzawionymi oczami spojrzałem na Basilikę, czy to widzi i docenia. Ona także wyglądała na wzruszoną tym widokiem, tym mężczyzną, który w pozie mnicha, z cierpliwością benedyktyna, w samotności godnej Perseusza dostarcza ludziom dobra z gór. Nad ogniem grzała się już kolejna porcja owczego mleka, czekająca na zaprawienie podpuszczką. Obok dwie wielkie kule kąpały się w w silnym roztworze soli. W ten sposób oscypek pozbawiany jest nadmiaru wody. Po tym czasie pozostaje już tylko proces wędzenia sera na specjalnej półce znajdującej się pod dachem bacówki. Tam właśnie baca układał kolejne porcje.
– Baco? – zagadnąłem w pewnej chwili, by pokazać Basilice, że można się sfraternizować nawet z tak odległą zdawałoby się figurą.
– No co tam? – zapytał.
– Niech no baca mi tylko powie, skąd ta nazwa… Oscypek…
– Bo scypie w ocy jak chuj!

PS: Basilica przylgnęła do mnie bliżej i przeprowadziła się do gdańskiego Wrzeszcza, twierdząc że chce zostać etnografką i poznać lepiej kulturę polską. Uważam, że to dobry wybór, gdyż może się wiele dowiedzieć o tradycyjnej roli kobiety oraz o jej powinnościach wobec męża. Zamiast mozzarelli, której mam serdecznie dość, jemy żółty ser elbląski.